Fleksitarianizm to dieta polegająca na spożywaniu ograniczonej ilości mięsa lub zjadanie mięsa tylko przy okazji, na przykład tylko poza domem.
Semiwegetarianizm to dieta również polegająca na spożywaniu ograniczonej ilości mięsa, ale konkretnego, na przykład tylko drobiu i ryb, bez mięsa czerwonego.
Istnieją również dwa inne terminy, związane z tymi powyższymi:
– pollowegetarianizm dopuszczający spożywanie mięsa drobiu,
– pescowegetarianizm (ichtiwegetarianizm) dopuszczający spożywanie mięsa ryb.
Dopiero po zetknięciu się z tymi terminami, uświadomiłem sobie, że nieświadomie uprawiam coś pomiędzy fleksitarianizmem a semiwegetarianizmem. I nie robię tego z powodu mody na niejedzenie mięsa.
Mam tak od dzieciństwa. Nie lubiłem i za wszelką cenę starałem się nie jeść pewnych rodzajów mięsa. Nigdy nie lubiłem mięs czerwonych, a także w ogóle mięsa w postaci krwawych ochłapów na talerzu. Ani moje kubki smakowe, ani żołądek nie przyjmują do wiadomości istnienia krwawych befsztyków i tym podobnych dań.

Z czasem dołączył do nich zmysł powonienia. Mój nos potrafi wyczuć z odległości setek kilometrów surowe mięso, mięso smażone, szczególnie na smalcu i gotowane lub smażone mięso nie pierwszej świeżości (nawąchałem się go wędrując zawodowo po różnych domach).
Mój organizm buntuje się i nie jestem w stanie ani wysiedzieć w mięsnych smrodzie, który inni zwą zapachem, ani skonsumować różnych mięsnych dań.
I, jak już wspomniałem, nie wynika to ani z mody na wegetarianizm, ani z powodów ideologicznych, to znaczy świadomej rezygnacji z mięsa, aby ograniczyć zabijanie zwierząt.
Mogę być zadowolony, że moja dieta w ten sposób stała się dużo zdrowsza.
I skoro już jem mniej mięsa od przeciętnego Polaka, to cieszę się, że w ten sposób ograniczyłem, jak mawia Szymon Hołownia, sumę cierpienia zwierząt na tym okrutnym świecie.
A jeśli chce mnie ktoś zaprosić na obiad, to jak sami widzicie, lepiej wcześniej zapytajcie, czy będę w stanie zjeść to, czym chcecie mnie poczęstować. Bo może się różnie skończyć…