Coraz częściej pojawiają się informacje, że taki to a taki hologram wybiera się w trasę koncertową. Ronnie James Dio, ABBA, Whitney Houston, Liberace. Oczywiście są to nieżyjący wykonawcy i nieistniejące już zespoły.
Okazuje się, że dożyłem czasów, w których zmaterializowały się wizje twórców komiksów i filmów z lat, gdy byłem gówniarzem. Wtedy oczywiście o tym marzyliśmy, ale z pewnością nie pomyśleliśmy, że może istnieć na przykład przenośny telefon. Wtedy marzeniem było otrzymanie w PRL z zachodu katalogu sprzętu, żeby można było go bez końca oglądać i wąchać.

Problem tylko w tym, że zobaczenie hologramu to jedno, a zapłacenie biletu za to, żeby dać się oszukiwać, to drugie. Hologram sam w sobie jako wynalazek jest bardzo ciekawy i chętnie zobaczyłbym na przykład Elvisa Presleya w pełnej krasie. Ale koncert, niezależnie od rodzaju wykonywanej muzyki, to nie jest muzeum techniki. To emocje, kontakt nie tylko z innymi słuchającymi, ale również z wykonawcą. Nawet jeśli koncert odbywa się na stadionie, a nie w klubie, gdzie są lepsze warunki do interakcji, zobaczenia miny artysty, a nawet pogadania.
Nie wybiorę się więc na koncert hologramu, choćby nawet muzyka będzie na żywo, głos z dysku oryginalny, a po koncercie będzie można pogłaskać komputer, z którego wyskoczyła na przykład taka Hatsune Miku.
Chyba, że ktoś zapłaci za mój bilet!
Pójście na koncert hologramu to jak seks z gumową lalką. Jakaś przyjemność koniec końców się pojawi, ale spełnienia za cholerę.