To jest zwyczajny park, trochę drzew, innych krzewów. W pogodne dni jest tam spory ruch.
Pewnego dnia
Żona kazała mi iść z nią na spacer. To polazłem.
Ptaszki świergotały, ryby wychylały pyszczki po kolejną porcję tytoniu. Słonko mocno świeciło.
Nagle mówię do Żony: ty, pa, wiewiórka!
Siedziała wysoko na drzewie rosnącym przy parkowej ścieżce. Popatrzyliśmy na nią, ona łypała na nas. I poszliśmy.

Ale ona za nami. Hyc, hyc, z jednego drzewa na drugie. Skakała naszym tropem i na dodatek wykrzywiała swoją paszczę i wydawała takie dźwięki, że włos na nogach się jeżył!
Co się obejrzeliśmy, ten potwór był blisko nas i wrzeszczał.
Nerwowo zaczęliśmy przyspieszać, ale ona skakała i toczyła pianę z pyska!
Na szczęcie szpaler drzew skończył się i ta cholera pozostała na ostatnim z nich.
Przeżyliśmy atak krwiożerczej wiewióry!
Nigdy już do tego parku nie poszedłem. I pójść nie zamierzam!