Zabierając się za czytanie tej książki, wiedziałem, czego się spodziewać. Informuję więc, że jest tam stylizowany język, ale za to na końcu znajdziesz słowniczek użytych w powieści wyrazów i zwrotów rzadkich, archaicznych i regionalnych. Lektura nie będzie więc tak trudna, tym bardziej, że po kilkunastu stronach przyzwyczajamy się do używanego języka. I zostaje on z czytelnikiem nawet po zakończeniu lektury.
A kim jest bohaterka powieści? Matka Makryna, czyli Makryna Mieczysławska, a właściwie Irena Wińczowa, to kobieta, która podawała się za katolicką zakonnicę. Zmarła 11 lutego 1869 w Rzymie. A wszystko co zawiera się między jej urodzeniem a śmiercią, Jacek Dehnel wypełnia zarówno świadectwami historycznymi, jak również własnym zmyśleniem. To czego o tej kobiecie nie wiemy, pisarz wymyślił w sposób bardzo wiarygodny. Dehnel dotarł do teksów źródłowych, do wszystkich, do jakich tylko można było dotrzeć.
W powieści mamy dwie opowieści Makryny, jedną o mękach i wojażach i drugą o tym, jak została oszustką. Jak do tego doszło? Czy był ciąg przypadków? Czy celowe działanie Makryny? A może cierpiała na chorobę psychiczną?

Na te pytania uzyskasz odpowiedź po przeczytaniu książki – dowiesz się, jaką wersję wybrał autor.
To nie jest oczywiście powieść historyczna, ale opisuje ówczesne realia, różne wydarzenia, na przykład emigrację polską w Paryżu. I wcale niemałe grono ludzi, którzy wierzyli w każde słowo Makryny. Już za jej życia oczywiście pojawiały się wątpliwości, co do prawdziwości jej opowieści i motywów postępowania. Ale emigracja wierzyła w to, wieszcze pisali utwory, mnóstwo ludzi jej pomagało, spotykała się z papieżem. Śmiechu warte?
Być może. Tyle, że nie ma się co śmiać z ich naiwności. Bo zadajmy sobie pytanie czy ludzie są tak naiwni jak wtedy? Czy udałoby się jej zrobić to samo teraz, co wtedy? Oczywiście! A może byłaby celebrantką? Nie, bo mówiła o poświęceniu, cierpieniu, a tego współczesny świat nie lubi nawet słuchać…