Nie da się ukryć, że sięgnąłem po tę książkę, bo gdzieś
w głowie miałem zapisaną informację, że chciałbym przeczytać. Nie bardzo za to pamiętałem, dlaczego, więc pewnie zadziała siła reklamy.
Okazało się, że za tę książkę autor otrzymał Nagrodę Literacką Nike, pewnie dlatego tak utkwiła mi w głowie.
O Marianie Pilocie z oficjalnej notki biograficznej dowiadujemy się, że urodził się w 1936, jest powieściopisarzem i nowelistą, autorem słuchowisk, dziennikarzem i scenarzystą filmowym, działaczem ludowym, zaliczanym do twórców „nurtu wiejskiego” choć z silną – gombrowiczowską – skłonnością do groteskowej deformacji, turpistycznej nadekspresji.

Tyle notka. Gdy zacząłem czytać tę powieść, to po paru stronach zwątpiłem w swoje możliwości percepcyjne. Autor używa w tej książce wymyślony język, który na pierwszy rzut oka i ucha może przerazić. I z tego co czytam w internecie, wiele osób nie poradziło sobie z czytaniem albo przeczytało
i stwierdziło, że to głupia książka i nic nie zrozumieli. Język jest raczej wymyślony, archaiczno-dzięcieco-wioskowo-niepoprawny. Pierwszy kontakt szokujący, ale wraz
z wczytywaniem się w powieść miałem wrażenie, że zaraz sam zaczną mówić tą gwarą-niegwarą!
A po kilkunastu stronach, gdy przyzwyczaiłem się do specyficznego języka, stwierdziłem, że nie mogę przestać czytać. I jak zwykle w takich przypadkach uznałem, że powieść jest za krótka.
Znowu cytat:
„Historia dotyczy powojennego dzieciństwa zadziornego bohatera pochodzącego z rodziny wiejskich „biedniaków” i złodziei. Niepiśmienny ojciec za eksces z nauczycielem oraz kradzież i zniszczenie tablicy szkolnej zostaje – jako wróg ludu – zamknięty do stalinowskiego więzienia. Chłopiec i jego matka dochodzą sprawiedliwości. Paradoksalnie, konieczność pisania podań w tej sprawie rodzi w bohaterze kult słowa pisanego. Symboliczny dar od ojca – kradzione pióro ze złotą stalówką – przesądza o jego dalszych losach.”